Dzień u ortopedy
Ten tydzień mnie jakoś wykończył – głównie mentalnie, a przez to także fizycznie, bo miałem problemy ze snem.
Wszystko zaczęło się od tego, że zdecydowałem się w końcu pójść do ortopedy z moimi kolanami. Po krótkim namyśle – trwającym ponad rok.
Moje kolano, szczególnie lewe, było mało stabilne, czasami też trzeszczało i obrzmiewało. „Ani chybi, znowu ACL i artroza” – myślałem. „Nie mam ochoty usłyszeć, że potrzebuję operacji i w ogóle, trzeba mi wymienić kolana” – chodziło mi po głowie.
Lekki wpływ na moją decyzję – o wizycie u specjalisty – miała psychoterapeutka. Regularnie mnie o te kolana pytała. To po tym, jak jej niechcący powiedziałem, że mam to na liście rzeczy do zrobienia.
Zadawała mi poza tym bezsensowne pytania w stylu: „Czemu boisz się iść do ortopedy, co takiego może się wydarzyć?”. Moje odpowiedzi brzmiały w głowie bardzo racjonalnie, ale gdy je wypowiedziałem na głos, przestawały być tak mocne. Robiły się jakieś płaskie – jakby same mówiły – „no tak, niby masz rację, ale te twoje lęki to nie do końca są racjonalne". Zostawiały mnie na lodzie.
Na koniec miałem termin u ortopedy, na wtorek, rano. Noc wcześniej obudziłem się o drugiej i już nie zasnąłem. Poprzednie nocki nie były dużo lepsze.
Do lekarza pojechałem rowerem, szczególnie ostrożnie, bo jak człowiek zestresowany, to różne rzeczy mogą się zdarzyć. Byłem już u niego kiedyś – z ramieniem – nie był to zupełnie mi nieznany osobnik w białym kitlu.
Ortopeda, Pan K, wysłuchał, co mu przeczytałem z kartki. Wskazał głową na kozetkę szpitalną. Nie należał on do typu osób gadatliwych.
„Zdjąć spodnie?” – zapytałem.
Przytaknął. Zbadał jakimś prostym mechanicznym aparatem moje kolana – na koniec skrzywił się lekko.
„Wygląda na to, że wiązadła trzymają” – powiedział.
”Czyli ACL trzyma?” – zapytałem dla pewności.
Skinął głową i posmarował kolana jakimś przeźroczystym mazidłem, potem przyłożył gałkę ultrasonografu.
– Ma pan tu jakieś nierówności – powiedział, wskazując na ekran.
– Widzi pan, przy drugim kolanie tego nie ma – dodał.
Nic nie widziałem, oprócz jakichś szarych konturów, ale przytaknąłem.
Skracając opowieść, to doktor K posłał mnie najpierw na RTG, który mało co pokazał, więc potem na MRT.
„No pięknie, zanim się uporam z MRT, to dwa tygodnie miną” – pomyślałem idąc na radiologię, leżącą dosłownie po drugiej stronie korytarza. Miałem jednak super szczęście, bo dostałem termin tego samego dnia, po południu. „To pewnie dzięki temu, że narciarze jeszcze nie zaczęli sezonu, a reszta osób jest na zakupach przedświątecznych” – przyszło mi do głowy.
Na MRT miła pani ułożyła mnie na leżance i dała coś na zatkanie uszu. Wsłuchiwałem się potem w dźwięki przypominające muzykę z tanich filmów science-fiction. MRT buczał w różnych tonacjach, a w międzyczasie ta pani coś tam czasami powiedziała, pewnie dla uspokojenia. Rozumiałem z tego tyle, co z megafonów na stacji kolejowej w Pabianicach Dolnych, za starych czasów. Fakt, uszy miałem zatkane, więc nic w tym dziwnego. Starałem się nie poruszyć i doczekałem się momentu, gdy ta kosmiczna maszyna wybuczała się do końca i mogłem iść precz. To znaczy, czekać w poczekalni na doktora-MRT, który coś mi tam miał wyjaśnić z tego, co maszyna zeskanowała.
Pan doktor-MRT zaczął swoją wypowiedź od tego, że śruba, którą mam pod kolanem – powyginała te pola magnetyczne maszyny. Obraz nie jest idealny – ale coś tam mimo wszystko widać. „W miarę dobrze widać” – dodał szybko, widząc pewnie mój wyraz twarzy. No i że wiązadło jakoś się chyba trzyma, zakończył.
Pasemko szczęścia terminowego ciągnęło się dalej, bo doktor-K przyjął mnie tego samego wieczora, krótko przed osiemnastą, gdy już zamykają. Stwierdził, że nie mam ani specjalnej artrozy ani chyba zerwanego ACL, ale łękotkę warto by zoperować, mogę się nad tym zastanowić.
– Dziękuję, że mnie pan jeszcze przyjął, tak późno – powiedziałem grzecznie na koniec.
– Eh, mamy imprezę świąteczną z roboty, tu niedaleko, i tak musiałbym zostać – odpowiedział.
To była chyba jego najdłuższa wypowiedź tego dnia. Machnął ręką i opuścił gabinet.
Lęk antycypacyjny
Dopiero później dotarło do mnie, że większym problemem niż moje kolano było to, co działo się przez ponad rok w głowie, zanim w ogóle przekroczyłem próg gabinetu ortopedycznego.
Dlaczego pozostałe dni skończyły się kofeinową bezsennością, opiszę innym razem. Tego dnia kawy było na pewno za dużo — ze stresu i żeby w ogóle funkcjonować.
Jeśli ktoś dotarł do końca: Nate The Lawyer, o którym pisałem poprzednio, wrzucił nowy filmik na YT. Wyglądał całkiem rześko, mimo ogolonej do połowy głowy. Tym razem mówił głównie o pracy, nie o chorobie. Z tym, że podziękował wszystkim za wsparcie w trudnych chwilach.
A tu droga w jesiennym parku.

Czyli raczej ciężki tydzień, dobrze że wiadomości od lekarzy nie były aż tak złe jakich się obawiałeś (chyba).
OdpowiedzUsuńRelaksu i odprężenia życzę, może jakiegoś ciekawego koncertu, albo (i) przejażdżki rowerowej po takiej fajnej drodze jak na zdjęciu 👍
Dzięki!
UsuńNa zdjęciu, tam to na spacery chodzę :)
Ładnie. A to zdjęcie aktualne? Bo tu u mnie to już drzewa gołe i bez liści.
UsuńZdjęcie sprzed miesiąca :)
UsuńAkurat z kolanami do ortopedy nie bałabym się iść - o raku kolana jeszcze nie słyszałam. :) Ale nawet perspektywa standardowego USG przyprawia mnie niemalże o atak paniki.
OdpowiedzUsuńJa to jestem jakoś uodporniony na USG czy MRT, to nawet fajne dla mnie :)
UsuńCo nie zmienia faktu, że rok się ociągałem z wizytą.
Każden jeden coś tam ma :)