Lęk wysokości

Tak sobie pomyślałem wczoraj, wisząc z 8 czy 10 metrów nad podłoga, w hali, w uprzęży na linie, ze w sumie powinienem się może bać.
I przez chwile poczułem lek, może przez ułamek sekundy, ale potem wepchnąłem go gdzieś do jakiegoś kąta, albo może zniknął on sam. Nie boje się chodzić pod dachem, ale nie lubię spadać, bo można się czasami uszkodzić, jak się uderzy o sciane. Bo i tak wisi sie w linie. Ale pare wypadkow juz widzialem. Miedzy innymi, jak facet polecial i sobie przy tym polowe palca urwal, moze probowal sie czegos zlapac, albo polecial, jak go mial w karabinku, kto wie. Krew sikala z jego reki malym strumykiem, jak go partner na dol spuszczal.
Kiedys wspinalem sie czasami bez ubezpieczenia. Jechalem rowerem w skalki, jak jeszcze niedaleko skalek mieszkalem i wlazilem gdzies, probojac najpierw z gory i z dolu ocenic, czy wejde. Ale mi przeszlo, jak raz o malo nie odpadlem, gdy bylem sam.
Wisialem tak, moze nie za wyskoko, ale pode mna szpiczaste kamienie. Gdybym na nie plecami polecial, to trudno by sie bylo pozbierac. Jakos zebralem sie w sobie i przeszedlem przez ten trudny moment. I potem nie chcialo mi sie wspinac przez pare miesiecy.
Teraz wspinam sie lepiej i lepiej znam swoje granice, tak mi sie wydaje.
W czasie wspinania sie jest to konkretny strach, albo lek.
Nie ma on nic wspolnego z tym uczuciem ciezaru i bezradnosci, ktora mnie czasami ogarnia w domu, gdy budze sie rano.
Albo wtedy gdy po prostu jestem w domu, albo musze raporty ze shiatsu napisac, czego nie dalem rady od 2 lat zrobic, albo w pracy.
Gdy jestem na sciance, koncentrujac sie, by nie odpasc, by plynnie isc dale, to wtedy nie isnieje nic innego.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Kierowani instynktami

Jesienne słońce i ciasteczka

Wesołych świąt!