Posty

Wyświetlanie postów z grudzień, 2017

Po prostu sport

Ja znowu na sporcie, po prawie tygodniowej przerwie. Oponki mi na brzuchu przybyło, wiadomo, święta. Dwie sesje sportu dzisiaj. Na pierwszej nie grałem w ogóle na punkty, więc jestem bardziej wyluzowany, bo mniej stresu było. W sumie, to chcę nauczyć się grać tak, żebym miał satysfakcję z tego, jak się poruszam i jak trafiam. Może to dziwne, ale z drugiej strony, to trochę jak strzelanie z łuku, to japońskie, czy sztuki walki. Niektórzy traktują to jako zawody, grę z przeciwnikiem, ja mam uciechę z ruchu i wiem, że mi to dobrze robi. A może sobie to tylko tak tłumaczę, żeby się nie stresować, gdy przegram? Z drugiej strony, to wiadomo, poprzeczkę można stawiać sobie dowolnie wysoko. Mistrzem świata, kraju, czy nawet miasta na pewno nie zostanę, a reszta? Jak w sztukach walki, wiadomo, można je ćwiczyć, ale gdy ktoś na odległość z karabinu chce kogoś pyknąć, to szybkość i refelks może pomóc, a nie jakaś specjalna technika. B pisze z Kanady, mają tam teraz -25 C. To już niezłe temperatur

Lubię choinki

święta jakoś przeleciały, to znaczy, jeszcze nie do końca. Spędziłem je sam, nie licząc krótkiego spotkania z Bl, którą spotkałem na lotnisku, bo wracała do swojej pracy. To było w poniedziałek. Dzisiaj, nie licząc krótkiego spaceru w parku, oglądałem chiński serial. Muszę przy każdej linijce zatrzymywać, żeby zrozumieć o co chodzi. Czasami nic nie kumam, czasami szybko przeczytam. Ogólnie, to kumam więcej, niż nie kumam. Powoli wiem, jak jest "rozwieść się", "być w ciąży", bo serial wchodzi w ten etap. Strasznie powoli mi ten chiński wchodzi, ale, zawsze to jakiś sukces, że potrafię czytane napisy jakiejś soap-operę w miarę zrozumieć. Dodam, syn, maminsynek, synowa, rozbestwiona trochę, jej teściowa straszna intrygantka, znająca się na rzeczy i tak dalej. Oczywiście, są jakieś wątki poboczne, jak to w takim serialu. Oglądam go, bo jest w miarę łatwo pokapować o co chodzi, a poza tym, to interesujące jest, że tam rodzice mieszkają z dziećmi, co znam. Nie mówiąc już

Wygrana, czy przegrana, stres

Coś mnie znowu afty męczą, plus od czasu do czasu lekki tik w lewym oku. To ostatnie wskazywało by na stres. Stres jak stres, ale afty są wkurzające, bo trudniej się mówi, a jedzenie wyciska mi łzy z oczu, jak innym jakiś romantyczny film. W każdym razie polazłem dzisiaj na sport, bo wiem, że mi to dobrze robi, jak mam stres, a nawet jak mnie coś przeziębienie boli. W nocy musiałem nieźle zęby ściskać, bo mnie żuchwa rano bolała, to znaczy, zawieszenie. Ciekawe skąd mi się to bierze. Grałem dzisiaj znowu jakiej krótkie gry. Wygrałem, no i dobrze, choć graliśmy tylko jednego seta z każdym. Starałem się nie popadać w panikę, że gram. To znaczy, jakaś część mojego mózgu stresuje się tym "wygrać/przegrać". W każdym razie, to pamiętałem o mówieniu do siebie, ale zapomniałem trochę o oddychaniu. W każdym razie zawsze coś. Oczywiście, wygraną mniej się przejmuję niż porażką, takie życie. żebym wiedział skąd się ten stres bierze, to łatwiej byłoby mi coś z tym zrobić. Czasami trudno

Jesienny liść

święta będę prawdopodobnie spędzał sam. Nie wiem, czy będzie mi smutno, trudno wyczuć. Jakby mnie kto zaprosił, to bym pewnie nie poszedł, chyba, żebym miał iść pograć w biliarda. Tak kiedyś spędziłem jeden z wieczorów wigilijnych, o ile pamiętam. Wiadomo, święta nastawiają czasami nostalgicznie, przynajmniej w północnej europie. W Australii 24-go nic się nie obchodzi, oni obchodzą 25-go. Azjaci to i tak olewają, oni mają swoje święta. Gdybym był w Polsce, to pewnie bym spędził święta z rodziną. Dzisiaj tu nawet słońce wyszło, ja sobie potem rowerkiem pograć w paletki, albo po prostu potrenować coś tam. Wczoraj też byłem. Grałem nawet z Łamaczem (rakietek). Pierwszy mecz wygrałem, drugi przegrałem. Z Łamaczem nigdy nie jest nudno, bo on się wkurza. Zaczyna się to tym, że ja zaczynam prowadzić, w jakimś decydującym secie. On atakuje, mnie się udaje obronić, więc słyszę. - No tak, teraz, to on wszystko odbiera, przeklęte, przeklęte. Łamacz wybija następną piłkę w aut i prawie, że krzyczy

10 kg

Piątek, wreszcie. Nie, żebym nie lubił do pracy chodzić, ale człowiek się bardziej na piątek cieszy, jak pracuje, niż jak nie pracuje. Wiem, bo nie "pracowałem" przez ponad dwa lata. Wtedy dzień jest jakiś, trudniejszy do opanowania, struktura się gubi, bo "ma się czas". W każdym razie, to jestem śpiący, normalka. Wczoraj wieczorem padałem na pysk, ale umówiłem się z Kudłatym na trening. W sumie, to wiadomo, jak się spać chce, to człowiek nie ma ochoty ruszyć się z domu, ale, jak się umówiłem, to trudno. Strzeliłem sobie filiżankę mocnej herbaty i powlokłem się, na rowerku, zimowymi prawie, wilgotnymi uliczkami. I jak zwykle, gdy zacząłem coś tam skakać, goniąc latające przedmioty, jak pies goni motyle na łące, to się obudziłem. Zmęczenie gdzieś zniknęło, a może był to wpływ herbaty? I znowu wyszło, że sport mi dobrze robi, mogę się lepiej wyluzować. Co nie znaczy, że się w nocy ze dwa razy nie obudziłem, bo w ciągu dnia dochodzę już do 3,5 kubków kawy. Wczoraj jesz

Dołki, czy jakoś tak

Wczoraj na treningu, zamiast wspaniałego zwycięstwa, przegrałem z kumplem. Oczywiście, nie używałem wszystkich rodzajów serwu, bo chciałem wygrać tak jak grałem. Mimo wszystko przegrałem i pewne zwoje w mojej głowie od razu zaczęły wysyłać sygnał w stylu - Tragedia, do niczego się nie nadajesz, po co w ogóle trenujesz. W dodatku jedna dziewczyna z klubu się coś na nas obraziła, bo woleliśmy z kumplem trenować, zamiast z nią grać. Interesujące jest obserwowanie tego, jak się potem różne emocje włączają. Szczególnie te w stylu "Do niczego się nie nadajesz, nie ma po co się wysilać, bo i tak nic z tego nie będzie". Z drugiej strony zrobiłem wczoraj moją codzienną dawkę rzeczy z listy "todo". To jednak nie wystarczy, bo jak się ma dołkowaty humor, to człowiek sobie mówi "tak mało robisz", zamiast powiedzieć sobie "znowu ci się udało dzisiaj". Tak to już jest, w sumie, patrząc na to z dystansu wydaje się to być nawet trochę śmieszne.

W lasku

No właśnie, duchy przeszłości. Coś tam sobie pisałem o tym jak było, jak mnie też trochę w szkole przygłupy prześladowały, przynajmniej w podstawówce. Jeden z nich, Jeżyna, stał kiedyś przede mną w klasie i dawał mi lekko z liścia w twarz. Nie broniłem się, jakoś. Myślę, że dlatego, że w domu mnie do tego przyzwyczajono. Jak człowiek tyle w twarz obrywa i nauczony jest, że nie wolno mu się bronić, to pozostaje to. Jak mnie Stary tresował, to nie wolno mi się oczywiście było zasłonić. Było by to uznane za karygodną krnąbrność i można było wtedy rzeczywiście oberwać. Więc tak mi pewnie to kiedyś pozostało. Ten Jeżyna dawał mi w twarz, ja nic. Biedak się w końcu zdenerwował i walnął mnie pięścią w brzuch. Trafił klamrę paska spodni. Spojrzał wtedy na mnie zdziwionym wzrokiem, bo go ręka nieźle zabolała i na jakiś czas dał mi spokój. Ja czułem się trochę jak bohater, jakbym to ja mu oddał, a nie klamra mojego paska do odzieży dolnej. Tak to już jest pomieszane w głowie. Przypomniało mi się