Uczyć się walczyć i żyć

Wczoraj byłem się wspinać z ładną dziewczyną, którą znam od lat. Potem nie czułem smutku, raczej trochę złości, bo w sumie, to mi godzina nie pasowała i musiałem linę tachać, chociaż ona była samochodem. W sumie, to byłem zadowolony, że nie czułem tego głębokiego smutku, który często się pojawia, gdy spotykam jakąś dziewczynę, która jest w pewnym sensie nieosiągalna. Ale, nawet nie wiem, czy bym chciał być bliżej tej C. Może dlatego nie było tego smutku, a może po prostu coś się we mnie zmienia? Staram się mieć dużo kontaktu z wewnętrznym dzieckiem, czyli emocjami z przeszłości, które codziennie wychodzą. Myślę, że wychodziły one też kiedyś, ale o tym nie wiedziałem.
"Kiedyś", to byłem prawie cały czas nieszczęśliwie zakochany. To była w sumie wygodna forma ucieczki od problemów. "Bo gdyby...". Wiem, że nie tylko ja tak robię. Część ludzi czepia się kurczowo przeszłości, marząc o miłościach, które były, część czegoś innego. W sumie, miłość, czy zakochanie, to też forma uzależnienia. Myślenie o obiekcie, czy to heroinie, czy papierosie, czy kimś, w kim jest się zakochany, powoduje wydzielanie hormonów szczęścia. Podobnie pewnie, jak słuchanie muzyki ;) Trochę oksytocyny, serotoniny, czy dopaminy, dobre na wszystko ;)
http://zdrowie.gazeta.pl/Zdrowie/1,105806,8937906,Oksytocyna__hormon_pelen_tajemnic.html
Wczoraj czułem lęk, w sumie, to czuję go chyba codziennie. To ciężar na klatce piersiowej, lekkie mrowienie skóry, niepokój. Nie ma do tego realnego powodu, więc wiem, że pochodzi to z przeszłości. To podobne uczucie, jak wtedy, gdy wracałem do domu, wypatrując, czy stary jest na podwórku. Mroczne uczucie, gdy wchodziłem do klatki schodowej, wiedząc, że stary jest w mieszkaniu, a mamy nie ma, bo w pracy. Czasami zamiast wracać do domu skradałem się za płotem, gdy widziałem, że samochód starego stoi na podwórku, i szedłem na łąki, czy do lasu, albo do kumpla.
Słucham muzyki, trochę Dido, trochę Bacha, trochę czegoś australijskiego, trochę Nirwany, trochę, co tam mam na mojej liście.
W przyszłym tygodniu mam biec 12 km. Nic nie trenowałem, w dodatku mam lekką kontuzję łydki po treningu w poniedziałek. Przesadziłem, jak zwykle, choć miałem zmęczone łydki, jeszcze po sobotnim pięciogodzinnym graniu. Ale, dzisiaj pójdę na paletki potrenować tylko zagrywkę i odebrać klucz, bo mam mieć zastępstwo za tydzień.
Ta ładna C też biegnie, ale, chyba nie pobiegniemy razem, bo nie chce mi się wlec. No, chyba, że mi łydka będzie siadała ;) Ona ma faceta, jak nie jednego, to drugiego, nie wiem, co i jak. Nie pytam się dziewczyn, bo wiem, że nie chcę pewnych rzeczy słyszeć, taka moja konstrukcja. Zawsze, gdy słyszę, że ktoś gdzieś na jakiś czas jedzie, jakaś dziewczyna, to czuję smutek. Nawet, gdy nie jestem z nią blisko, gdy mnie niespecjalnie interesuje. Taka już konstrukcja w moim mózgu, nie mogę pracować nad zmianą wszystkiego, na raz. Wystarczy mi na razie, że nie chcę się codziennie zabić i że jakoś udaje mi się w miarę normalnie żyć, mimo lęków.
No właśnie, kiedy zacząć żyć? Tak się zastanawiałem. Ale teraz po prostu powoli zaczynam. Przyszły czwartek jest wolny, święto tutaj, to wziąłem sobie wolny piątek, a bo co. Walczę, ale staram się jak w sporcie, nie przesadzać, żeby nie mieć głupich kontuzji. W sumie, to nie grałem gorzej na tym treningu niż paru innych. Myślę, że niedługo zaczną mnie pytać, czy nie chcę z nimi grać na zawodach, bo już mi się pytali, czy jestem w drużynie. Nie wiem, czy jestem w stanie odmówić, bo to jednak trochę uciechy, zawody, tym bardziej, że grają lepiej, niż ci z innego klubu.
Na ściance robiłem proste drogi, same szóstki, tak, po prostu na luzie. Jestem pospinany, muszę jeszcze parę rzeczy załatwiać, ale bardziej już wierzę w siebie. Wiem, że paru rzeczy pewnie nie zrobię, ale te konieczne zrobię. Może moje mieszkanie nigdy nie będzie na glanc, super urządzone, ale, nie mam siły na walkę z wszystkim, trzeba sobie priorytety ustawić. Uczyć się walczyć i żyć.

Komentarze

  1. 12 km...wow. Dla mnie to i tak nieosiągalny wyczyn. No chyba, że rowerem to byłoby raz-dwa, ale biec? Nieeeee....
    Widzę, że nieźle sobie radzisz. To dobrze. Gratuluję samozaparcia i życzę dalszych sukcesów.
    Co do kobiet wiem doskonale jak to jest, gdy jest piękna kobieta obok Ciebie i wiesz, że jest nieosiągalna...
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ano, i pomyśleć, że nieosiągalność jest często tylko w naszej głowie. Ale czasami też nie ;)
    Myślę, że jak się w miarę regularnie sport uprawia, to 5 km, to prawie spacerek, 12 to wysiłek, ale w miarę normalny. Gdy się przez godzinę, czy dwie w coś gra, to też się parę kilometrów przebiegnie. Mnie bieganie sprawia przyjemność, temu nie odczuwam tego jako coś męczącego.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Kierowani instynktami

Jesienne słońce i ciasteczka

Wesołych świąt!