Lęk w warunkach laboratoryjnych

Wczoraj rejestrowałem samochód, to znaczy, przerejestrowywałem na mnie. Jak się ma australijskie prawo jazdy, to jest to w sumie formalność, jak wszędzie. Ale mimo wszystko czułem niepokój, czekając z numerkiem na swoją kolej. A jak facet mi na końcu powiedział, że załatwione, to nie dopytałem się, czy potwierdzenie przyjdzie pocztą. Może dlatego, że wydawało mi się, że tak powiedział. Często nie rozumiem tego australijskiego akcentu.
Okazało się poza tym, że jest tylko jeden klucz do tego samochodu. Powiedziałem kobiecie, która mi go sprzedawała, żeby się dowiedziała. Odpisała mi mailem, że mogę go dać dorobić, ale to kosztuje od 60-200 AUD. Z tego co wiem, to kosztuje, razem z pilotem koło 300.
W każdym razie napisałem jej, czy by się nie podzieliła kosztami, bo w sumie, to raczej się sprzedaje samochód z dwoma kluczami, a nie powiedziała, że jest tylko jeden. Skończyło się na tym, że jak jej płaciłem, to wspomniałem o tym kluczu i spytała, czy nie chcę 100 mniej, zamiast za nią gonić, na co się zgodziłem. Gdybym znał lepiej angielski, to pewnie bym zażartował, że mogę za nią gonić, ale Australijki mimo pozorów są dosyć na dystans, więc nie chciałem za bardzo kombinować z niuansami języka, który znam mimo wszystko dosyć topornie.
Z tym kluczem. Muszę dorobić drugi, stwierdziłem, więc muszę zadzwonić, bo na maile, to raczej fachowcy nie odpowiadają. Zadzwoniłem do jednego, dowiedziałem się i powiedziałem sobie, że zadzwonię do drugiego. Zamiast tego zacząłem sprzątać taras, tłumacząc sobie, że pewnie ceny i tak takie same, więc po co dzwonić. Tak, jakby jakiś głos w mojej głowie sam od siebie to mówił, bo logika wiedziała co innego. Więc na koniec, choć wcale na to nie miałem ochoty, albo ten głos w głowie, zadzwoniłem. Okazało się, że ten drugi przyjedzie do domu, ale jest droższy. To był poza tym jakiś Chińczyk, czy coś, bo można go było normalnie zrozumieć. Nawet nie chodzi o to, czy coś tańsze, czy droższe, ale staram się iść do przodu, walczyć z tymi małymi lękami. Obserwuję je i staram się uczyć, jak z nimi obchodzić, żeby się potem nie złościć, że sobie nie daję rady. To taka obserwacja, małego, wyodrębnionego lęku, prawie, że w warunkach laboratoryjnych.

Czasami się przegrywa, czasami wygrywa, ale i tak chcę iść do przodu, coś robić i mniej uciekać. Staram się mieć codziennie kontakt z wewnętrznym dzieckiem, to znaczy, wracać do tamtych czasów. To mi chyba jednak pomaga.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kierowani instynktami

Jesienne słońce i ciasteczka

Wesołych świąt!