Wąż na drodze

Wczoraj z A właziliśmy na jedną górkę. W górę może 1,45 godziny, a zbiegliśmy, bo tak to można nazwać, w jakichś 45 minut. Dobrze, że sobie nóg nie połamaliśmy. Nic tam na tej górze w sumie ciekawego nie było. Ładny widok, sporo turystów, niektórzy nawet z Polski.
Ciekawe było tylko, że A się węża wystraszyła, ja go nawet nie zauważyłem, może wąż nie był jeszcze tak daleko, z przechodzeniem przez ścieżkę. A coś tam krzyknęła, że wąż, zanim wyjąłem z plecaka komórkę, to był już tylko na pół ścieżki. Wycieczka dzieciaków też się rzuciła, żeby parę zdjęć zrobić. Wąż nas najwyraźniej zignorował, jak małpa w cyrku czasami ignoruje zwiedzających. To był taki mały pyton (carpet python), to znaczy, miał ze dwa metry chyba.

Potem plaża, gdzie udało mi się nawet jakąś falę złapać. Woda była nawet przyjemnie ciepła, jak się człowiek po pierwszym szoku do niej przyzwyczaił.

Rano jak zwykle, od trzech dni, bezsens. Tyle, że odbieraliśmy z A jej siostrę z lotniska, którą lepiej znam od A. Wróciła z mężem, Australijczykiem, oboje się tam pochorowali. Więc wrócili z radością do kraju, to znaczy tutaj. Myślę, że UA nie tęskni za bardzo za Polską, mieszka tu od 10 lat, jakby nie było, czas leci.

Ja słucham klasyki, tak dla odmiany. Od trzech dni, albo i dłużej, nic nie zrobiłem. Uciekam, uciekam, lęk mnie gonił. Dokąd idę, nie wiem.
Czasami mam wrażenie, że świat staje się dla mnie abstrakcyjny. Wczoraj wieczorem, padałem na pysk, ale jak szedłem na górę do pokoju to zobaczyłem małego, prawie, że białego gekona. Chciałem go złapać, żeby go wypuścić za drzwi ale nie za bardzo wiedziałem jak. On przebiegł po ścianie na parapet okna, ja obróciłem się na sekundę, żeby mu drzwi otworzyć, wtedy on gdzieś zniknął. Nie mam pojęcie gdzie. Gdzieś chyba polazł. Mam nadzieję, że nie zdechnie.

Coś nie mam ochoty na mięso. Takie łażenie po górach, czy pluskanie się w morzu, jakoś zbliża człowieka do natury, myślę sobie. Gdy próbuję się przebić deską przez fale, to znaczy, muszę z nią pod pianą nurkować, żeby mnie w stronę brzegu nie zepchnęła, to wtedy robi się jakoś ciszej, słyszę tylko coś w rodzaju "wumm", gdy fala się gdzieś nade mną załamuje, albo gdy piana przepływa.
Byłem dosyć blisko brzegu, tak, że nie musiałem martwić się o rekiny, bo dalej od brzegu było trochę surfistów. Czyli oni byli bliżej rekina, gdyby jakiś miał się przypałętać. Pokazują tu dosyć często programy o rekinach. Tak raz na jakiś czas chyba jakiś kogoś dziabnie, w sezonie, ale przeważnie na zachodnim wybrzeżu, ja jestem na wschodnim. Tu są nawet sieci, wzdłuż wybrzeża, tak, żeby żaden nie przylazł. Według statystyki, było tylko 14 ataków, "nie sprowokowanych", z tego dwa śmiertelne.
Dziabnie, to znaczy, lekko nadgryzie. Nie zawsze kończy się to śmiercią, czy kalectwem. Ale woda to ich dom. My tam jesteśmy gośćmi, każdy zresztą tak tu mówi. To tak, jakby wysadzać w powietrze góry, bo takie wysokie i ludzie na nich giną.

Gonią mnie lęki, ale nie mam zamiaru się poddawać, choć nie zawsze to proste. Tak czasami leżę na kanapie przed telewizorem oglądając jakieś głupoty i zastanawiam się, jak to się dzieje, że nie umiem wstać.
Ale teraz siedzę tutaj i pocę się, bo to już 8 wieczorem, a na zewnątrz ciągle koło 30C. Podobają mi się Azjatki, ciekawe dlaczego, może, że są dla mnie czymś nowym, czymś innym, albo tajemniczym?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kierowani instynktami

Jesienne słońce i ciasteczka

Wesołych świąt!