Nowy rok

Siedzę u przyjaciół w Brisbane, już prawie od miesiąca, czy może od dwóch tygodni. Ciągle jeszcze nie wiem ile tu zostać i co robić. Postaram się skupić na pisaniu książki i rozglądaniu się za kimś, znaczy, za jakąś dziewczyną. Posiedzę może do marca i się zmywam.

Sylwester był dosyć fajny, siedziałem na balkonie, choć tam nawet chłodno było, jak na tutejsze lato. Za to miałem spokój od tego hałasu w mieszkaniu, gdzie dzieci biegały tam i z powrotem, a dorośli męczyli sprzęt za pomocą karaoke. W dodatku to mogłem trochę pogadać z gośćmi, znaczy, głównie facetami, którzy też swój czas na balkonie woleli spędzić.
Jak to tu jest w zwyczaju, koło 22 prawie wszyscy już poszli do domu, choćby dlatego, że tu i tak nie ma fajerwerków na ulicach, bo nie wolno. Poza tym to oni z natury rano wcześnie wstają, może dlatego, że w ciągu dnia wcześnie się gorąco robi.
Pierwszego stycznia pojechałem z Krakowianką, czyli kumpelką, u której mieszkam, i jej dzieciakiem, do jej znajomych nad morze, czyli Pacyfik. Fajnie nawet było, choć oczywiście stresowałem się tym wyjazdem. Ludzie pracują chyba ostro, mają własną firmę, sprzedali akurat dom wart ze dwa miliony, tych tutaj pieniędzy, nie polskich. Mają jeszcze inne domy, jachcik i takie tam rzeczy. Za to jeżdżą jakimś starszym Holdenem, po którym w ogóle nie widać, że oni mają trochę kasy. Może mają jakieś urzędowe auto, ale wcale bym się nie zdziwił, jakby nie mieli. Tu może jest trochę inne podejście do pokazywania, że się ma kasę, choć w Niemczech niektórych miliarderów też często by na ulicy nie rozpoznał.

Jestem dzisiaj na kampusie, ale tutaj w miarę pusto, bo zarządzili pracę w domu. W całym stanie jest pewnie mniej zakażonych niż w pojedynczym mieście niemieckim, ale to może też przez to, że takie obostrzenia są.

Wczoraj rano popływałem jeszcze trochę, z Angielką, czyli tą, których odwiedzaliśmy, bo była to para Anglików. Był silny pływ i ogólnie, widać było, jak za wyspą fale szaleją. To po części dlatego, że gdzieś tu w okolicy jakiś tajfun był. 

Na święta bożego narodzenia byliśmy na wyspie, bez bieżącej wody, za to blisko morza. Nawet fajnie było, choć dużo nie popływałem, bo Długi, czyli Australijczyk, mąż Krakowianki, najpierw żartował, że tam są rekiny, a potem nikogo innego w wodzie nie było. Zanim wyjechaliśmy to sprawdziłem w internecie i było, że tam się coś czasami zdarza, tyle, że w innym miejscu tej wyspy. Jakiś rekin zaatakował jetski, bo go najwidoczniej zdenerwowały. Jeszcze na promie zastanawiałem się, czy wejścś do wody z deską, jak dojedziemy na miejsce. Jak dojechaliśmy, to po pierwsze nikogo w wodzie nie było, to znaczy, nikt nie surfował, ale to też może dlatego, że fale tam były do niczego. Innym powodem było może to, że na plaży leżał zdechły rekin. Mały taki, może tylko z metrowy, ale było to niejako potwierdzeniem, że rekiny się tam zdarzają, niezależnie od ich wielkości. Rekina zakopałem, ale głębiej do wody się nie zapędzałem, tym bardziej, że nie wiadomo, czy nie ma tam też jakichś prądów, czy skałek.

Komentarze

  1. Czyli daleko daleko Cię poniosło - fajnie! Miłego spędzenia czasu, korzystaj z tego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, wzajemnie! Ciebie też nosi, ale nie tak daleko :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Kierowani instynktami

Jesienne słońce i ciasteczka

Wesołych świąt!